Recenzja filmu

Historie rodzinne (2012)
Sarah Polley
Michael Polley
Harry Gulkin

Wszystko zostaje w rodzinie

Ramą fabuły jest opowieść o powstawaniu dokumentu rodzinnego Polley. Ojciec czyta więc cały komentarz z offu, kamery i mikrofony co chwilę wdzierają się w kadr, zaś rozmówcy pytają o swój
Nie byłem dotąd fanem Sarah Polley – ani jako aktorki (o usypiającym, rybim spojrzeniu i niezrozumiałej komunii wrażliwości z Isabel Coixet), ani jako reżyserki (budującej świat w swoim "Take This Waltz" z wyblakłych klisz i banalnych opozycji). Po seansie "Historii rodzinnych" biję się jednak w pierś. To wspaniały dokument i doskonałe autobiograficzne kino – zrealizowane nie tylko bez kompleksów, ale i bez narcyzmu.

Rodzice Polley poznali się w teatrze. Ona była aspirującą aktorką, on grywał już główne role. Ona zarażała optymizmem, oddychała pełną piersią  i czerpała energię z towarzyskich spotkań. On był wyciszony, wsłuchany w siebie i w trakcie tychże spotkań energię tracił. Wychodząc od tego klasycznego, melodramatycznego wątku, reżyserka snuje historię ich związku  oraz pewnej tajemnicy, która zaciążyła na losach całej familii. W "Historiach rodzinnych" dzieje się tak wiele i w takim tempie, że można by owym fabularnym mięsem obdzielić kilkanaście pełnometrażowych dramatów. A przy okazji po jednej komedii i musicalu.  

Polley wykłada karty na stół i od razu ujawnia autotematyczną podszewkę filmu.  Ramą fabuły jest opowieść o powstawaniu jej dokumentu. Ojciec czyta więc cały komentarz z offu, kamery i mikrofony co chwilę wdzierają się w kadr, zaś rozmówcy pytają o swój lepszy profil. Kiedy reżyserka nie namawia akurat do zwierzeń swojego rodzeństwa, snuje opowieść o pamięci jako najmniej doskonałej metodzie śledczej. Love story z udziałem swoich rodziców i paru innych "osób dramatu" rekonstruuje przy użyciu kamer Super8 i profesjonalnych aktorów. Te najbardziej zbliżone do fabuły fragmenty potwierdzają starą maksymę, że nostalgia jest filtrem wygładzającym krawędzie wspomnień. Przenoszą nas m.in. w świat filmowo-teatralnej bohemy lat 60. i 70., która zdążyła w Kanadzie obrosnąć mitem. Ogląda się je fantastycznie, zwłaszcza gdy autorka skupia się na komediowych mikroscenkach i dosłownie w paru ujęciach oddaje całą gorączkę emocji towarzyszących "artystycznym" przepychankom.  
 
W dziewięciu przypadkach na dziesięć podobna konwencja byłaby świadectwem stylistycznej fanaberii. Z filmu Polley biją jednak szczerość intencji i prostota środków. Przez cały seans nie tracimy wrażenia, że "Historie rodzinne" są czymś, czego w życiu reżyserki po prostu zabraknąć nie mogło: rozliczeniem z przeszłością i autoterapią. Z drugiej strony, nie ma najmniejszych wątpliwości, że sednem filmu jest po prostu historia, na którą nie wpadłby żaden scenarzysta.
1 10
Moja ocena:
8
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?